>> Galeria zdjęć



MP3 Setting Forth
Eddie Vedder

 

Into the Wild: Wszystko za Życie czyli śladami Chrisa McCandlessa. Maj 2003

"Wędrówką jedną życie jest człowieka
Idzie wciąż dalej wciąż
Dokąd skąd, dokąd skąd, dokąd skąd
Jak zjawa senna życie jest człowieka
Zjawia się, dotknć chcesz
Lecz ucieka, lecz ucieka, lecz ucieka

To nic, to nic, to nic
Dopóki sił, jednak iść, przecież iść, będę iść
To nic, to nic, to nic
Dopóki sił, będę szedł, będę biegł, nie dam się"


me

napisał Edward Stachura a wyśpiewał Krzysztof Myszkowski i zespół Stare Dobre Małżeństwo.

Idę. Naprzód, przed siebie, śladami Chrisa McCandlessa - marzyciela, który prawie równo jedenaście lat wcześniej w tym samym miejscu, nie wiedząc jeszcze o tym wyruszył w swą ostatnią podróż. Początek maja a wiosna wydaje się być jakby spóźniona. Surowa przyroda jakby zamarła w pół kroku. Nagie krzaki i sucha trawa i tylko niskie, karłowate świerki nabierają coraz bardziej zielonej barwy. Droga leśna wije się przez większe i mniejsze wzniesienia. Kilka razy przekraczam mały strumień, który uwolniony od lodu zdaje się szumieć nowym życiem. Dobrze jest tak iść i wsłuchiwać się w ten szum. Powoli zaczynam uświadamiać sobie, iż książka przeczytana ponad rok wcześniej staje się rzeczywistością, a postać opisana na jej stronach staje się coraz bardziej realna. To już nie historia człowieka, który nie potrafił przekroczyć rzeki, zatruł się nasionami dziko rosnących roślin i umarł z głodu ale coś głęboko odczuwanego. To chyba trochę tak jakbym miał go spotkać w jego Magicznym Autobusie.

Autobus Chrisa McCandlessa w mojej wyobraźni autobus stoi na polanie w lesie, tymczasem gdy nagle wyłania się on zza zakrętu, okazuje się iż jest na małym wzniesieniu porośniętym krzakami i małymi świerkami, skąd widać dolinę rzeki i odległe góry. To stąd pewnie zakrzyknął "Climb the mountains!" Tak jak wcześniej, tak i tu jakby wszystko zatrzymało się w miejscu w oczekiwaniu na wiosnę.

Magic Bus

Wpatruję się w Autobus i przed oczyma staje mi jedna z jego fotografii zrobionych w tym miejscu. Wygląda jakby nic się tu nie zmieniło od tego czasu. Po chwili siadam na takim samym, metalowym, teraz lekko pordzewiałym krzesełku i robię sobie zdjęcie. Autobus zaczyna mnie chyba magnetyzować. W środku znajdują książkę Jona Krakauera "Into the Wild", której polskie wydanie "Wszystko za życie" i historia tam opisana mnie tu przywiodła. Oprócz tego jest tu kserokopia pierwszego artykułu o losach Chrisa, Biblia, dokładna mapa okolicy, żywność w puszkach, ryż i makaron oraz trzy zapisane notesy. Ja się okazuje notesy są czymś w rodzaju pamiętników z zapiskami i komentarzami osób, którzy śladami Chrisa McCandlessa byli tu przede mną. Oprócz tego są tu dwa stare sprężynowe łóżka, jeden materac i stara duża metalowa beczka służąca za piecyk. Niektóre szyby zostały wybite i zamiast nich jest folia przylepiona grubą zieloną i szarą taśmą.

Powoli zapada zmierzch. Siedzę z lampą-czołówką na łóżku i wchłaniam komentarze oraz losy osób, które - każdą ze swoich powodów - przywiodła tu przeczytana książka. Metalowa beczka, w której napaliłem ochładza się szybko ale trudno tak po prostu iść spać. Niektórzy zwracają się bezpośrednio do niego, niektórzy starają się przekazać swoje uczucia a inni opisują swoje losy i drogę do Autobusu. Ktoś napisał wiersz. Każdy komentarz jest opatrzony datą tak że można prześledzić wszystkie ostatnie lata, które tu minęły z ostatnich 10 lat od kiedy rodzice Chrisa odwiedzili autobus w rok po jego śmierci. Jest coś niesamowitego w tych zapiskach i w tym siedzeniu wieczorem na jego łóżku. Jeszcze tylko i ja piszę coś od siebie. Czas spać.

Tundra alaskanska

Czasami - nie zdarza się to często - napotykam na książkę, która jakby promieniuje czymś dziwnie przyciągającym. Zazwyczaj nie znam autora ani tytułu, ale zostaję "zaczarowany" i pozwalam sobie - a może to ona pozwala mi - zostawić ją w spokoju. Nie po to aby zapomnieć. Wręcz odwrotnie, po to aby wiedzieć że jeszcze raz tu przyjdę, a w międzyczasie pozwolić temu magicznemu promieniowaniu napełnić mnie i moja wyobraźnię. Brzmi dziwnie? Być może. To nie ma znaczenia. Bo w końcu to przecież pomaga. Jest chyba trochę jak narkotyk.

Tak było z książką Rafała Ziemkiewicza "Zero złudzeń", która jest dla mnie do dziś jednym z najlepszych zbiorów opowiadań SF, zauważoną na stoisku w sklepie spożywczym w pudełku z tanimi książkami. Wtedy, na drugim roku musiałem "tylko" zdać zaliczenie z angielskiego by ją kupić i przeczytać. Paradoksalnie patrząc do tyłu, to miedzy innymi problemy z nauką angielskiego zapoczątkowały moje wyjazdy. Zamieniłem porażkę w zwycięstwo nad swoją słabością. W przypadku książki Johna Krakauera "Wszystko za życie" - opowieści o chłopaku, który życie w cywilizacji standardu i rutyny zamieni? na podró? zako?czon? na Alasce, nie musiałem robić nic. Tylko poczekać na właściwy czas. A wcześniej, dać się zaczarować.

Często można spotkać się z opiniami, iż Ameryka to przeciętność i standardowość. Na pierwszy rzut oka tak. Takie same fastfudy, motele przy autostradach, supermarkety i w większości uśmiechy przeciętnych ludzi, którzy mają problem ze znalezieniem Polski na mapie. Z drugiej jednak strony Ameryka to kraj indywidualności oraz głębokiej Wiary, iż swoimi rękoma można dosięgnąć nieba i gwiazd, spełniając plany i marzenia dzięki swojej pracy - a nie dzięki znajomościom czy pomocy innych - i uporczywemu, na przekór wszystkim niepowodzeniom, dążeniu do przodu. To kraj małych kościołów gdzie ludzie szukają Boga i go znajdują, w porównaniu do starej zachodniej Europy gdzie diabeł już dawno zatrzasnął za ludźmi drzwi a teraz tylko głośno chichocze. To w końcu kraj gdzie możesz żyć tak jak uważasz to za stosowne a nie tak jak wypada czy wymagają od Ciebie inni. Trzeba tylko chcieć i nie wpatrywać się z ogłupioną miną w telewizję.

Myślę, że między innymi w to wierzył Chris McCandless, świeżo upieczony absolwent jednego z amerykańskich uniwersytetów, gdy przekazał swoje oszczędności organizacjom charytatywnym i wyruszył w dwuletnia podroż po Ameryce. W ciągu tego czasu, pieszo, autostopem i pociągami towarowymi przemierzył różne stany, spotykając i poznając ludzi oraz u nich pracując. Na koniec wybrał Alaskę - symbol dzikości ale i wolności - uzbrojony w strzelbę myśliwską, 5 kilo ryżu i śpiwór. Och Chris, jak radziłeś sobie z komarami? Przecież tam one potrafią zjeść człowieka żywcem. Wyruszył śladem starego szlaku-drogi Stampede, którą kilkadziesiąt lat wcześniej przewożono rudę jednego z metali wydobywaną w górach Alaska Range na północy parku narodowego Denali. Po kilkudziesięciu dniach wędrowania za swój obóz wybrał stary miejski autobus z Fairbanks, pozostawiony przez pracowników kopalni którzy wcześniej zaadaptowali go do zamieszkania. Zanim tam dotarł miejsce było znane nielicznym turystom i myśliwym, którzy mają tu dobre miejsce do polowania.

Rzeka Teklanika

Aby dotrzeć do Autobusu trzeba przekroczyć dwie rzeki. Druga z nich - Teklanika na wiosną częściowo skuta lodem i łatwa do przejścia, latem wypełnia calą dolinę niosąc wodę z topniejących w górach lodowców oraz wszystko co może ze sobą zabrać. Gdy Chris McCandless zdecydował się "powrócić" do cywilizacji okazało się że woda jest zbyt głęboka i wezbrana, by przez nią przejść czy przepłynąć i zawrócił do swojego Autobusu aby przeczekać i spróbować ponownie aż opadnie. Nie doczekał się. Umarł z osłabienia i głodu zatruwając się nasionami, nie mając siły aby polować. Dwa tygodnie później jego szczątki znalazł w autobusie jeden z pierwszych myśliwych który pojawił się po opadnięciu wód Teklaniki. Zostały po nim zdjęcia, które sam robił. Jedno które znalazłem w angielskim wydaniu książki, przedstawia brodatego, uśmiechniętego młodzieńca siedzącego na małym krzesełku przed autobusem. Jedne z ostatnich, przedstawia go na krótko przed śmiercią, trzymającego kartkę papieru na której napisał dużymi drukowanymi literami "Miałem szczęśliwe życie i Bogu dziękuje. Żegnajcie, niech was wszystkich Bóg błogosławi!"

Pada gesty, mokry śnieg i prawie nic nie widzę na odległość kilku metrów. W butach, na które nie chciało mi się założyć ochraniaczy chlupocze woda. Droga która miała być kilkugodzinnym łatwym skrótem w drodze powrotnej do doliny zamienia się w kilkunastogodzinny prawdziwy test wytrzymałości. Już nie patrzę jakby tu ominąć pofałdowane pasma wzgórz, nie liczę ile ich przeszedłem i nie patrzę na zegarek. Idę prosto przed siebie, w jakimś zapamiętaniu i natchnieniu, czując dziwną i trudną do sprecyzowania siłę, ściskając i zerkając co jakiś czas na kompas. Zapominam o zmęczeniu, prawie go nie czuję, idąc w górę i w dół przez wysuszone bagniste kępy traw (skąd one się tu wzięły?), które starają się jak mogą, aby utrudnić mi drogę. Zaczynam do nich mówić żartując sobie. Ale tak naprawdę, to one żartują sobie ze mnie. To nic. Trzeba iść przecież do przodu. One w końcu się skończą i zobaczę oczekiwaną przełęcz i początek doliny. Jeszcze tylko trochę. Gdy potykam się i padam po raz pierwszy, wiem, że muszę się zatrzymać i rozbić namiot. To nic że tutaj. Lepiej tu niż wcale. Znajduję w końcu w miarę płaski teren bez kęp i rozbijam namiot. Gdy jestem już w środku, pada jeden z masztów. Dziwiąc się sobie, prawie rozebrany przy wciąż padającym śniegu muszę wyjść na zewnątrz i jeszcze raz zamocować jeden z podtrzymujących namiot szpikulców. Już leżę. Jest ciepło. Jem trochę na siłę końcówkę mojego zapasu masła orzechowego i drażetek M&Ms. Dziękuję Bogu.

Zeremia

Jestem już spakowany i plecak stoi oparty o Autobus. Zostawiam w środku wszystko tak jak było. Jest już połowa maja, a tymczasem wieje zimny wiatr a niebo zasnute jest ciemnymi chmurami. Widać leżący jeszcze śnieg i jeszcze bardziej wyczuwam wiszące w powietrzu oczekiwanie. Drzewa, krzewy i ziemia czekają na pierwszy sygnał ciepła aby wystrzelić życiem, trochę chyba tak jak sportowiec-sprinter oczekujący w blokach startowych na sygnał, by pobiec po nowy rekord świata. Trochę żałuję że nie będę mógł zobaczyć tego wybuchu dzikości. To nic. Następnym razem.

Nie potrafię odejść. Magiczny Autobus jakby swoja mocą trzyma mnie i nie pozwala odejść. Wpatruję się w odległe wzgórza, dolinę częściowo pokrytą śniegiem przez którą płynie strumień, myślę jak męcząca jest droga przez góry, tajgę i tundrę i jeszcze bardziej zaczynam rozumieć, ze śmierć to nie koniec, to Początek.

Czas w drogę. Do przodu, przed siebie, naprzód. Flagstaff 2004

kzajko.net 2008